Jak wiadomo większości osób pracujących z ludźmi, a szczególnie większości psychologów psychiatrów itp., wszyscy jesteśmy osobowościowo popaprani. Ot, zwyczajnie – ideałów nie ma, każdy ma jakiś myk w głowie, który męczy, psuje, przeszkadza w życiu. Nie stanowię wyjątku od tej reguły. Fakt, że nie jestem pierwszym na świecie żywym wzorcem bezwzględnej równowagi psychicznej nie jest dla mnie ani objawieniem ani problemem. Natomiast wiele trudności przysparza mi to, że wiem jak osobowość działa. Widzę, dzień po dniu, rok po roku, jak moje własne myśli i uczucia, moje życiowe wybory i związki wpisują się w autodestrukcyjny wzorzec, właściwy dla mojego typu charakteru. Wiem, widzę, pracuję nad sobą i ciągle i w kółko i bez przerwy. Efekty są, cieszą mnie, a jakże, nawet bardzo. Ale nadal widzę ten sam system: te same (a w każdym razie dla mnie podobne) sytuacje budzą we mnie te same emocje i co dzień pracuję nad tym, żeby nie wywoływały tych samych reakcji. Przybija mnie i przygnębia to, że tak będzie zawsze. Że osobowość jest konstruktem względnie trwałym – na tyle trwałym, żeby nie zmienić się nawet przez całe życie. Wolałabym nie wiedzieć, że chociaż robię co mogę, do końca życia będę nosić we własnej głowie system samopsujący.