Jest mi bardzo smutno. Chciałabym rozpłakać się, zacząć krzyczeć, wymachiwać rękami, ale jednocześnie nie mam siły na to. Znajduję się w stanie kompletnej psychicznej ruiny. Wystarczy chyba powiedzieć, że pół roku temu skończyłam osiemnaście lat, a nigdy nie "chodziłam" z żadnym chłopakiem, uczę się w najlepszym liceum w mieście, gdzie nauczyciele są straszni, nie szanują uczniów i gdzie boję się w ogóle przebywać, dlatego piszę ten tekst w ramach wagarów. Nie wiem, do czego to mnie doprowadzi. Najchętniej przespałabym cały dzień i nie obudziła się nigdy. Po południu wybieram się do ginekologa, ale wcale mnie to nie stresuje. Nie myślę o tym. Z przyjemnością zniknęłabym ze świata albo chociaż wyjechała na drugi jego koniec. Do żadnej innej przyzwoitej szkoły nie chcą mnie przyjąć, bo nie ma miejsc. Wychodzi więc na to, że muszę męczyć się w potwornym I LO kosztem własnego zdrowia psychicznego. Boję się, że wpadnę w depresję. Nie chcę widzieć ludzi, spotykać ich, rozmawiać, nie chcę mieć z nimi kompletnie nic wspólnego. Jedyne, na co mam w tej chwili ochotę, to chleb z masłem czekoladowym i gorące mleko. Mleko gorące, mimo że bynajmniej nie jest mi zimno.
W tej szkole nie mam przyjaciół. Nikt mnie nie lubi. Taki stan rzeczy trwa już trzeci rok. Czuję się przeraźliwie samotna. Nie mam do kogo ust otworzyć, ponieważ większość uczniów przerwy spędza na nauce, a na lekcjach przecież nie wolno mi mówić, gdyż w ramach terapii przeciw jąkaniu się mówię bardzo powoli. Jestem zamknięta w sobie i apatyczna, nic więc dziwnego, że rozsadza mnie agresja i z satysfakcją dokonałabym okrutnego mordu na szacownym gronie pedagogicznym. Tym samym przepełnia mnie lęk, lęk ogromny, niewyobrażalny. Właśnie z powodu tego lęku dziś uciekłam, nie pierwszy zresztą raz. To dlatego teraz siedzę w domu, ukryta za monitorem komputera. To dlatego boję się wyjść na ulicę i rozmawiać. I rozmawiać. Boję się wyjść do ludzi.
Rok temu byłam inna. Czułam, że mi się uda. Nie widziałam innej możliwości. Przyszłość malowała się we wspaniałych barwach. Niestety, w ciągu tych dwunastu miesięcy wielokrotnie udowodniono mi, że jestem bezwartościowym, żałosnym człowiekiem, zarozumiałą, rozpoetyzowaną i dramatyczną osobistością. Akceptuję siebie, lecz nikt nie akceptuje mnie.
Niebo trafnie odzwierciedla mój natrój – jest ponure, jasnoszare, a gdzieniegdzie dostrzec można gromadzące się czarne chmury. Nie pada deszcz, wiatr wieje minimalny, lecz to cisza przed burzą.
W dodatku zakochałam się bez wzajemności, a moja mama niedawno trafiła do szpitala. Niedługo matura, a ja nie umiem nic.
I jak tu teraz żyć? Samej?
Narzekania liryczne
Dzielić