Nie, nie komunikacja miejska, chociaż o niej również mogłabym marudzić przez najbliższe dwie doby bez przerwy, w tempie 120 znaków na minutę. Komunikacja między ludźmi, w tym konkretnym przypadku między mną a moją szanowną rodzicielką. W na prawdę poważnych sprawach dogadujemy się bez problemu – ja kocham ją, ona mnie i to właściwie wszystkie sprawy, jakie uważam za ważne. Oprócz nich są jeszcze inne – drobne i prawie nieistotne. Prawie robi różnicę. Wczoraj rozmawiam z mamą i umawiamy się dziś na wspólny wieczór – układam sobie zgodnie z tym plany, przekładam spotkanie z koleżanką, dziś się okazuje, że mama się umówiła ze swoją koleżanką, bo jakoś inaczej zrozumiała. Ja nie wiem, no. Dwie niegłupie baby, obie pracujemy w zawodach wymagających poprawnego formułowania zdań i w miarę uważnego słuchania rozmówcy, a do siebie jakoś dotrzeć nie możemy. Chyba sporządzę sobie tablice z dużymi, wyraźnymi napisami: "tak" "nie" "kocham cię" "jutro" "nie jestem głodna" – to taki podstawowy zestaw, który powinien zapewnić komunikację bez dodatkowych zakłóceń. Jakiekolwiek bardziej skomplikowane wypowiedzi nie wychodzą nam na dobre. Właściwie jakby się dobrze zastanowić to pierwsze trzy, plus tablica z napisem "won" powinny wystarczyć na resztę życia w dowolnej sytuacji społecznej jako bazowy, niedopuszczający nieporozumień zasób słów. Wszystko inne to tylko wymienne ozdobniki.
Ps.: Czy mi się wydaje, czy ja na prawdę zawyżam średnią ilościową narzekania? Może ktoś po cichu narzeka, że za dużo narzekam, co? 😉